Po propozycjach "narysuj coś rzeczywistego" chciałam narysować martwą naturę papryki. Jara mnie rysowanie papryki. Ale zawsze jak kupię, to zjadam zanim narysuję. Ja jednak chyba naprawdę nie jestem zbyt sprytna. Na szczęście znalazłam jakiś stary obrazek paprykowy ;D
To był asajement "obiekt w 3 technikach" czy jakiś taki. Lubię paprykę. Obrazek sprzed trzech lat, jak widać zero postępów od tamtego czasu xD
Ale przejdźmy do rzeczy, czyli (chaotyczna) rozkmina na dziś. Wiecie co jest jedną z najbardziej fascynujących rzeczy na świecie? Tworzenie leków. Kurde, jak to możliwe, jak to się stało? Jak ci wszyscy ludzie wpadli, że substancja X dobrze robi np. na jelita, ale tylko w połączeniu z jednym i koniecznie tylko jednym miligramem substancji Y, inaczej jest śmiertelnie trująca. I w ogóle, że akurat jelita tym leczą, a nie jakieś tryliard innych schorzeń. JAK ONI NA TO WPADLI? Koleżanka kończy farmację i wytłumaczyła mi - miliony prób i błędów, i ofiar w ludziach. No, ale poniekąd raczej było warto.
Refleksja ta ma oczywiście związek z moim rysowaniem - bo tak naprawdę wszystko ma w końcu związek z rysowaniem. Otóż wyobraźcie sobie iż wierzę, iż gdzieś tam, we mnie, jest jakiś złoty środek. Jest jakaś złota kurde metoda. Bo, jak to Budda powiedział (czy ktośtam), "jeśli napniesz strunę zbyt mocno - pęknie, a gdy napniesz ją za lekko - nie zagra". No i wymyśl człowieku jak zrobić, żeby zagrać. Gdzie jest złoty środek między jakąśtam samodyscypliną, a brakiem poczucia, że się zmuszam, że robię coś na siłę? (Nigdy nie jest dobrze nic robić na siłę.) Z drugiej strony proszę państwa - wytwarzanie nawyku. Czy nie cudownie byłoby mieć porządny nawyk rysowania? Wytresować się jakby? I czy da się to zrobić bez zmuszania się do robienia rzeczy? A co kurde jeśli jestem odporna na wytworzenie nawyku? Wytrzymałam prawie pół roku na diecie i żaden kurde z tego nawyk nie wyszedł, ŻADEN powiadam, choć podobno aby nauczyć się nawyku mózg potrzebuje miesiąca. Podobnie było ze wstawaniem rano przez całe życie - żaden nawyk. Null. Full ból wręcz :P
Tak więc - gdzieśtam jest jakaś idealna metoda jak ze sobą postąpić. Jak ją znaleźć? Czy jest jakaś inna droga niż miliony prób, błędów i ofiar w ludziach, a w każdym razie w człowieku?
Bo na wenę to nie ma co liczyć. Wena to dziwka.
Zaczęłam kiedyś projekt o tworzeniu, gdzie moja n-ta avatarka występowała (chyba nazywała się Sekwoja) i była tam cała wielka rozkmina o wenie. O tym, że wena to dziwka. Że przychodzi i odchodzi kiedy chce, czasem zostawia cię z małym dzieckiem (jakimś zaczętym projektem) i idzie w pizdu. Czasem cały dzień jej nie ma, gdy czekasz ze łzami i otwartym sercem, a pojawia się późno w nocy, kiedy NAPRAWDĘ powinieneś już spać. Czasem przychodzi, wali ci metaforycznego kloca na klatę i śmieje się w twarz. Ale i tak jesteś wdzięczny, że jest. Że przychodzi. Bo jak jej nie ma, to dopiero jest źle.
To jest, proszę państwa, totalnie toksyczna relacja takie coś. Trzeba mieć nasrane we łbie, żeby tkwić w takim związku.
A jednak tkwimy i jesteśmy wdzięczni.